Archiwum dla 15 października, 2012

Imiona nie zostały zmienione.

Mieszkamy niedaleko Ealing Hospital. To znaczy, nie tak bardzo blisko, ale zawsze kiedy o czymś opowiadam, stosuję przybliżenia, co chyba odziedziczyłem po Tacie. On pytany o godzinę, odpowie, że jest siedemnasta, kiedy naprawdę jest szesnasta czterdzieści. Nie wiem, dlaczego.

W obszczanej bramie trzeba skręcić w lewo. Nasz dom to ten naprzeciwko warsztatu Vauxhalla. Czemu w Anglii wszystko musi nazywać się inaczej? Nie można po prostu opel? Nie może płacić w euro? Nie można jeździć prawą stroną? Z drugiej strony ta odmienność mi imponuje. Nigdy nie lubiłem robić tego, co wszyscy. Jak ludzie pędem na Harry’ego Pottera, to ja jak najdalej od kina. W modzie są koszule w kwiaty, to ja wolę w paski. Oczywiście to nic nie daje, bo i tak w tym samym czasie ktoś nie chodzi na Pottera (musiałbym zatem chodzić dla przeciwieństwa). Dobrze mi tutaj, niedaleko Ealing Hospital. Ale tylko czasem.

Kiedy mam dzień wolny i piję kawę w kuchni, nastawiam głośno radio. Puszczam płytę z soundtrackiem z „Ósmej Mili”. Domykam regulator na drugim kawałku – to Obie Trice z Eminemem. Nie jestem hip-hopowcem, nie noszę szerokich spodni z krokiem przy kolanach, ale jakoś dobrze działa na mnie ta muzyka. Wolę to niż gówno z Radio Virgin – Babycakes. Number one! Oto muzyka A.D 2002.
Zza żaluzji zerkam, jak Murzyni podrygują w rytm „Love me”. Zastanawiam się, czy tak samo gibaliby się przy polskim hip-hopie. Może któregoś dnia puszczę im Paktofonikę. Pewnie byłoby to dla nich równie absurdalne przeżycie, jak dla mnie słuchanie bułgarskiego rapu. Słyszałem bułgarski rap, parę lat temu na wakacjach.
Czarni opierają się o mur z białej cegły, co tworzy ciekawy kadr. Palą skręcane papierosy, też takie czasem podpalam. Proszę Bodka, żeby mi skręcał, bo sam nie potrafię, ręce mi się trzęsą i przez to zawsze skręty wychodzą krzywo.
Wypalam jednego na zewnątrz i wracam na piętro. Układam się na swoim materacu w żółte paski. Nie wiem czemu, ale materac wydaje się być tratwą, na której płynę sobie, nie wiadomo dokąd. Wyciągam zeszyt i próbuję coś napisać.

Żywot obok szpitala nie jest łatwy. Słysząc sygnał, zawsze myślę, że to Home Office jedzie po mnie i po Pawła.

Widzę, jak w celi siedzimy razem – to przy dobrym układzie. Choć te myśli są bez sensu, bo przecież gdyby Home Office chciało nas aresztować, zapukałoby do drzwi i byliby to pewnie goście (a może jedna kobieta i jeden facet?) w cywilu.

Za rok mamy wejść do Unii. Skończy się nerwówka. Na razie próbujemy ją rozładować.
– To Krzychu zatrudnił się jako syrena w karetce? – rzucam do Pawła, który powoli zasypia na wielkim łóżku.
– Ha, ha, ha! No takiej pracy bym mu nie wymyślił!
Czasem, kiedy nam się nudzi, wymyślamy absurdalne prace dla Nerwowego Krzycha.
Poznałem go dwa tygodnie temu. Pracował z Pawłem w VDC – fabryce, w której Polacy i Hindusi pakowali płyty kompaktowe. Krzychu pojechał do Anglii – jak większość Polaków – w ciemno. Myślał, że na Victoria Station rozwiną przed nim czerwony dywan i zapytają: „Czy chce pan być prezesem Barclays Bank?”. Oczywiście po polsku, bo Krzychu myślał, że w Londynie inaczej się nie mówi. Ale na Victorii powitał go tylko deszcz padający pod kątem sześćdziesięciu stopni i zimny wiatr, które wychłostały go po mało szlachetnej gębie. Dalej było tylko gorzej.

Wtedy przed VDC Krzychu miał ostatniego papierosa, trzęsły mu się ręce i płakał, że nie ma za co wrócić do domu. Gorzej, że on nie miał zbierać na powrót – miał wysyłać żonie pieniądze.
– Dobrze tak pożartować z Krzycha przed snem – Paweł uśmiechnął się dzisiaj chyba po raz pierwszy. A potem zaczął chrapać tak głośno, że pierzyna unosiła się ponad nim, jak w bajce „Żwirek i Muchomorek”.

Paweł pracuje po dwanaście godzin dziennie. To serbska myjnia, to znaczy oczywiście angielska, ale właściciel jest z okolic Belgradu, więc mówimy na nią serbska. Wstaje o piątej rano i jedzie autobusem E8 na Ealing Broadway. Potem przesiada się do kolejnego autobusu. Po czterdziestu minutach jest na miejscu. – Myjnia obsługuje dwa, czasem trzy samochody na godzinę. Masz jedną przerwę, kwadrans. Na cały dzień! – kuzyn właściciela Dragan tłumaczy Pawłowi spokojnie zasady pracy. Na szyi ma gruby łańcuch z tombaku.

Paweł omiata go wzrokiem i potakuje głową. Robi  wszystko jak każą. Boi się Home Office, więc praca – poza fizycznym wycieńczeniem – powoduje napięcie psychiczne.
Kiedy czyści w środku czerwonego mercedesa cabrio, na chwilę zamyka oczy i wyobraża sobie, że to jego samochód, a on płynie nim nad wybrzeżem, po bulwarze, wśród promieni zachodzącego słońca. Fotele są miękkie, muzyka chill out wlewa się do środka jego umysłu i przez chwilę zapomina, że to serbska myjnia.
Blond suczka, właścicielka Mercedesa, Angielka z urodą księżniczki z przedmieść, flirtuje, z dystansem, z Draganem. Jemu jednak wydaje się, że jest przystojny. „Może zapnę ją dzisiaj u niej, he, he” – myśli prostacko Serb.

Paweł jeszcze na sekundkę zamyka oczy i płynie po bulwarze. Nie ma przy nim kobiety, w żadnym wypadku ma jej tam nie być. Chce być sam. Delektuje się muzyką. To Lazy Hours, poznaje. Ma tę płytę w domu.

Do domu Paweł wraca zawsze po dwudziestej. Jest przemoczony do majtek. Mógłby przebrać się w czyste i suche rzeczy na miejscu, ale chce jak najszybciej stamtąd uciec. 

Słyszymy z Bodkiem, jak furtka piszczy.
– Co tam Rusek? – śmiejemy się, gdy jego zmęczona twarz pojawia się w drzwiach. Jest to twarz misia z ruskich bajek, stąd Rusek.
– Spierdalajcie – mówi grzecznie i idzie na górę.
Po dziesięciu minutach robi mi się go żal. Pędzę na piętro i zagaduję: – No i jak było? (czemu zawsze muszę zadawać takie infantylne pytania?).
Ma smutną twarz. Wygląda, jakby nie pracował na myjni, ale był dziwką w okolicznej agencji. Leży na łóżku, wpatrzony w telewizor.

W ITV leci serial o żonach piłkarzy. „Footballers Wives” – tasiemiec o naciągarach, które poderwały w dyskotece graczy Premier League i udają, że ich kochają.
– Szkoda, że w Polsce piłkarze nie zarabiają po kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo. Też mógłbym napisać taki scenariusz – rzucam bez większego sensu.
Paweł nie podchwytuje. Patrzy bez sensu w 14-calowy telewizorek. „Kiedy go nie mieliśmy, było lepiej” – myślę i wychodzę. Gdy wracam Paweł chrapie głośno. Dzień jak każdy.

Telewizor przyniosłem z Moves. To firma zajmująca się przeprowadzkami z siedzibą w północnej części Londynu. Pracuję w niej od miesiąca. Ważę 69 kg, a noszę 180-kilogramowe stoły. Polak potrafi? Oczywiście! Ale nie sam. Do pomocy dali mi Murzyna. I Ukraińca. Choć właściwie to ja pomagam im, a nie na odwrót. Collin i Siergiej. I ja. Magister inżynier. Międzynarodówka, że ja cię pierdolę.

Do Moves wkręcił mnie Góral. Góral ma haczykowaty nos, i często ociera się o futryny. Nie żartuję. To z powodu jakiegoś uczulenia. Góral nie idzie do lekarza, szkoda mu pieniędzy. Góral zarabia, przynosi funty do domu. Trwoni je, a potem znowu zarabia. Jego dziewczyna to Pralka. Nazwaliśmy ją tak, bo nigdzie nie pracuje, nie umie języka i cały dzień patrzy w pralkę. Nawet gdy pobrudzi się jedna para skarpet, ona włącza automat i pierze je. Pali papierosy i wpatruje się w wirujący bęben, jakby miał stamtąd wyjść sam książę William.

Pralka ma 18 lat, a mentalność trzynastolatki. Kojarzy mi się tylko z jednym. – Idziemy do sklepu za funta! – krzyczy do utyranego Górala z zakopiańskim zaśpiewem. Może to chamsko zabrzmi, ale nie pamiętam jej imienia. Po prostu – Pralka.

W nocy, gdy Paweł głośno chrapie, ciągnę go za duży palec u nogi. Na moment przestaje, coś tam charkocze, mamrocze i zamyka się. Wreszcie. Przez tę chwilę jest błogi spokój. 

Mój materac-tratwa leży dokładnie tam, gdzie kończy się jego łóżko. Wsłuchuję się w tętno miasta. Słyszę jak ktoś wyzywa od kurew kobietę – to na przystanku, tuż pod naszym oknem. W uszy wbijają mi się gardłowe dialogi Somalijczyków z Manadeq Cafe i ich koleżków z małymi główkami – Yusufa i jego kumpla bez kciuka. Obaj prowadzą kafejkę internetową po drugiej stronie ulicy. Neony świecą prosto nasze okna.

Chcę się pomodlić. Widzieliście kiedyś ateistę, który się modli? Ja też nie, w końcu nie robię tego przed lustrem. Do Boga zwracam się tylko w najgorszych momentach życia. Tylko z prośbą. Nigdy nic ode mnie nie dostał i nawet nie wiem, czy ja coś dostałem od Niego. Jeśli tak, szybko o tym zapomniałem.
Modliłem się w liceum – gdy błagałem, by matematyk psychopata nie zostawił mnie na kolejny rok w tej samej klasie. Modliłem się na studiach, żeby przełożono egzamin. Zawsze w sprawach tak błahych, że aż wstyd o modlitwę. Tak, w kwestii modlitwy jestem hipokrytą.
Ateistą się nie rodzisz. Ateistą stajesz się na życzenie bliskich. Moi rodzice nie wierzą, że jest Bóg. Jest sklep, jest auto, są chmury i ścieżka przy domu – to widać. Ale Bóg? Nie, jego nie ma. Widzisz Go gdzieś?

Przez lata utkwiłem w tym systemie myślenia. Z jednym usprawiedliwieniem. Że moja moralność, wykształcona w wodach płodowych i wbijana do łba przez pierwsze lata życia, ochroni mnie przed wszystkim. Ale to nie działa, więc szukam doraźnych ratunków.
Ostrożnie klękam, nasłuchując głosów miasta. Znam tylko jedną modlitwę – „Zdrowaś Mario…”. A i tego nie potrafiłbym powiedzieć, gdyby nie pewien ksiądz ze szkoły średniej. Taki mały, który grał z nami w piłkę w hali i nosił sutannę z powołania, nie dla tacy, nie dla kasy.

Cichutko modlę się o rzeczy mniej błahe niż zwykle. Żeby Paweł nie musiał pracować już w myjni. Żeby wreszcie udało mi się coś napisać. Żebym wiedział, co robić w życiu. Żeby dali mi więcej godzin pracy w Synagodze na Knightsbridge. Żebym zarabiał 200 funtów tygodniowo i nie musiał robić zakupów w Lidlu. Żebyśmy tu jakoś przetrwali. Żebym wrócił do domu, bo nie chcę tu już mieszkać. A przecież dopiero zacząłem.

Jestem ubezwłasnowolniony. Pięć lat temu, kiedy byłem głupim, nieopierzonym gówniarzem, mającym problemy z podjęciem najprostszej decyzji (typu: kupić kasetę 90-minutową czy 60-minutową), mama postanowiła, że nie mogę wyjechać na studia daleko od domu.
– No, pojedziesz i skończysz jak brat! – ostrzegała. Nie wiem jednak co miała na myśli, przecież brat niczego nie skończył. Wywalili go ze studiów po pierwszym semestrze, bo zamiast siedzieć na dodatkowych zajęciach z geometrii wykreślnej, opuszczał chyłkiem uczelnię i jeździł do dziewczyny. To wersja taty, ale ja w to nie wierzę. Wiem, że bratu po prostu się nie chciało i pił wódę w akademiku. I wcale go za to nie potępiam.

Błagałem, prosiłem, obiecywałem, że jestem inny, że nawet nie mam dziewczyny i już tam, na miejscu sobie poszukam, i choćby toruniankę, i będziemy zwiedzać muzeum Kopernika, a zamiast pić wódkę będę masowo pożerał pierniki. Ale nie zgodziła się. I tak musiałem skończyć studia w pięknym mieście bez rynku – Katowicach.
A tak chciałem studiować w Toruniu, choć do dziś za cholerę nie wiem, jaka w Toruniu jest uczelnia. Pewnie coś tam z Kopernikiem w nazwie.

Tak było co rano. Otwierałem oczy, pogrążony jeszcze w półśnie, a lewą ręką sięgałem po kubek. Wymacywałem jego ucho i pociągałem łyk zimnej herbaty, zawsze z cytryną. Rozklejałem powieki i patrzyłem na zegarek. 9.40. Znałem już godzinę, ale który to rok? 2001? A może 2002? To, ile ja mam lat…? Nie, nie chcę wiedzieć. Nie teraz.

Na małym stoliku obok kubka jest jeszcze talerz z kanapkami nakryty metalową miską, żeby kromki nie wyschły. Ledwie się tam mieści. Nie wiem, od której godziny to stoi. Nie wiem, kiedy mama przynosi te rzeczy i zostawia. Przypuszczam, że w porze, która dla mnie jest środkiem nocy. Pewnie gdzieś koło 7.20?

Śpię tak mocno, że nie słyszę, gdy wchodzi do pokoju. Musi natrudzić się, żeby jakoś ustawić wszystko na mało funkcjonalnym meblu. Nigdy nie pytała mnie, czy chcę śniadanie. Po prostu przynosi. To już 25 lat, jak robi mi śniadanie.

Siadam na brzegu łóżka. Wielkiego, szpitalnego łoża, które zajmuje połowę pokoju. Jaki mam piękny wyremontowany pokój. Pomarańczowe ściany. Biurko z IKEI i komputer. Murek z cegły, a na nim akwarium. Tylko co z tego wynika?

Trzeba to gówniane życie popchnąć dalej. Dużym palcem u nogi włączam stojącą na podłodze wieżę stereo. Ustawiam płytę Paktofoniki na kawałek numer 11. „Nie ma mnie dla nikogo…” – płynie z ust Fokusa. Chyba powieszę sobie taką kartkę na drzwiach, choć bardziej lubię fragment: „Witam cię dniu z poziomu fotela, z wnętrzy M3, witam cię dniu niewdzięczny”. Witam cię dniu niewdzięczny…

Kolejny dzień stracony, pożarty, przespany, przemielony przez to samo gówno małomiasteczkowej egzystencji – z taką myślą budzę się od roku. Od dnia, kiedy skończyłem studia.

Właściwie mógłbym nie wstawać. Bo i po co? Nie mam żadnych zobowiązań.

Mam dyplom, którego nawet nie chciałem, zwisa mi to. Wojsko? Przeniesiony do rezerwy – jako absolwent. Włączamy postawę roszczeniową do świata i jedziemy! Mogę tak leżeć cały dzień. A kto mi coś zrobi? Ambicje? Nie, ja ich już nie mam. Nie to, co kiedyś. Być najlepszym w nogę, najlepszym z polskiego, najszybszym na rowerze, najlepszym z fizyki – i byłem.

A co to, kurwa, jest? Wyścig? Nie, ja w nim nie biorę udziału, zapomnijcie. Ja sobie jem zimne śniadania i popijam zimną herbatą. I leżę, bo tak mi się podoba. A jak mi się znudzi, to siadam.

Trochę to żenujące, przyznam. Mieć 25 lat i leżeć, i siedzieć, i znów leżeć.

Wstawanie na nic się nie zda. Przecież i tak znam plan dnia. Za godzinę zadzwoni Marcin. Pożartuje, a potem zapyta, czy wysłałem jakieś CV. Za dwie godziny Warga, mój sąsiad, urwie się z hurtowni budowlanej i przyjedzie do mnie na kawę. Nie wiem po co, bo po pracy w hurtowni przyjdzie do mnie na kawę jeszcze pięć razy – w końcu mieszka za ścianą. Przez to permanentne bezrobocie zacząłem pić kawę. Dostaję energii, potężnego kopniaka. I nie mam co z nią zrobić. Siedzę i wstaję, i siedzę.

Nie chciało mi się pisać CV. Nie wiem, co chcę robić w życiu, to gdzie mam je niby wysyłać?!

Coś tam powysyłałem, ale przekonanie o bezsensowności tych ruchów jest we mnie tak głęboko zakorzenione, że na pewno nic z tego nie będzie. Umówmy się, rynek pracy trzeba jakoś kształtować, sztucznie tworzyć. To się nawali ogłoszeń w Wyborczej, a wszystkie stanowiska i tak są już zajęte po znajomości. Ale trudno, jest poniedziałek, więc zwlekam się i idę do kiosku. Przynajmniej się przewietrzę, pogadam z kumplami z osiedla.

Gdyby nie to, że mama daje mi pieniądze, szkoda byłoby mi na tę gównianą gazetę napchaną reklamami i dodatkami, z dwiema stronami sportu. Jednak mama mnie dotuje. 200 złotych tygodniowo. Taka była przecież umowa – nie jedziesz do Torunia, dostajesz tu kasę. Tyle że powinna wygasnąć rok temu. Ale mama ma dobre serce. Ogarnia mnie zażenowanie.

Na pewno nie wezmę pracy od ojca. Wiecie, co on chciałby mi załatwić?

– Pogadam ze starostą, to może załatwimy ci robotę (nie trawię tego wyrażenia) w urzędzie ochrony środowiska – tak chodzi i klepie to zdanie do wyrzygania. Kurwa! Gdy słyszę tę cudowną sentencję, przewracają mi się flaki. Leżę, patrzę w sufit i wyobrażam sobie: ja ubrany w najtańszy, granatowy garnitur z Bytomia (tylko w pierwszym tygodniu, potem miałbym już w dupie konwenanse). Na wprost mnie pani Halinka. Pijemy herbatę, a ona mi opowiada, że jej Skoda Felicia nie odpaliła przez stary akumulator, a syn dostał tróję z chemii, bo go nauczycielka nie lubi, a mąż to… I tak bez przerwy. A w weekend nawalam się do oporu z Marcinem, Wargą i Puchaczem. Lata mijają. Wracam do domu i wypełniam ogłoszenia matrymonialne z gazet. Noszę swetry w romby. Potem żenię się z emerytowaną nauczycielką, szczęśliwie przeżywamy razem tydzień. Co to, to kurwa nie! Nieeeeeee!

Marcin ma pomysł: pracuj w McDonald’s. Patrzę jak na wariata. – No co? Żadna praca nie hańbi.

Brawo. Zapierdalałem pięć lat na studia, żeby teraz złożyć papiery w McDonald’s! Gość, którego znam od piątego roku życia też przeciwko mnie? Sam pracował w tym gównie i wcale się tego nie wstydzi. Co prawda zapomina, że wywalili go, bo zamiast jednej kawy w przerwie wypił dwie, ale ma swoje racje i ja nawet nie potrafię z nimi polemizować. Zresztą, były też korzyści z jego pracy w Macsyfie – załatwiał nam takie książeczki na jedzenie. Dzięki nim mieliśmy z Puchaczem dwa w cenie jednego – Big Mac, McRoyal, wszystkie zestawy. Żyć nie umierać. Do tego cola – nic dziwnego, że dzisiaj mam przerost grzybów w organizmie, znaczy kandydozę, i notoryczne bóle żołądka.

Znów Londyn, kończy się rok 2002. Dziś jest Wigilia. Bodzio nie trawi Wigilii. Mówi, że „ma to w chuju”. Ja lubię święta. Zwłaszcza Boże Narodzenie.

Znaczy, nawet nie wiem, czy polubię w tym roku, bo to pierwsze święta od 25. lat spędzone poza domem. Góral i Pralka pojechali do centrum. Pytali, czy złożymy się z nimi na jakieś polskie zakupy. Na początku stanąłem jak wryty.

– Mam w dupie polskie zakupy i Wigilię. Jak chcecie wpierdalać bigos, to trzeba było zostać w Polsce – wypaliłem w stylu Bodka. Po czym dałem im odliczone 8 funtów. To chyba nie tak wiele, aby mieć Wigilię.

Nie lubię Pralki. Mam ją za głupią gówniarę. Nawet, kiedy zwierzam jej się ze swojego dotychczasowego życia, robię to z prostego powodu – lepsze to, niż gadanie do siebie, do lustra, do stołu i tostera. Bez przesady, aż tak głupia nie jest (choć iloraz inteligencji mojego tostera w świecie tosterów, znacznie przewyższa IQ Pralki w ludzkim świecie). Wiem jednak, że jest tak ograniczona umysłowo, iż nie rozumie, co do niej mówię. Jej mina krzyczy: „chciałabym cię zrozumieć, ale nie umiem!”.

Lecz dziś Pralka mnie nie denerwuje. Zrobiła porządne zakupy. Stała przy garach nie jak 18-letnia siksa, ale jak 60-letnia kobieta. Przyrządziła rybę – karpia, barszcz czerwony, sałatkę, pokroiła chałkę i podała śledzie. Gotowała dla nas, jak dla wielkiej rodziny. Przez chwilę tak się poczułem – jakbyśmy byli wielką familią. Ale widok Arka dłubiącego w nosie, Willy’ego mądrzącego się w kącie – daję słowo, to typowy filozof, co połknął świeczkę i siedzi po ciemku – oraz Bodka majstrującego przy paznokciach sprawił, że rozwiałem tę wizję znad mojej głowy. To tylko święta – wtedy zawsze coś się nam wydaje.

Teraz na przykład wydaje mi się, że gdybym był w domu, pewnie cudownie spędzałbym czas. Żartowałbym z bratem, a dialogi z ojcem układałyby się jak w najlepszym scenariuszu. Ale tak by nie było. Byłoby tak jak zawsze, czyli brat kłóciłby się z ojcem, że Edyta Górniak nie umie śpiewać i strofował córki, że krzywo siedzą, mama próbowała załagodzić, prosząc nas o dokładanie sobie jedzenia, a ja czekałbym na koniec. Wiecie – to trochę jak w filmie „Głupi i głupszy”, gdy Jim Carrey wyobraża sobie, że podrywa tę rudą laskę, do której jedzie z walizką pieniędzy, i potem spędza z jej rodziną wesoły czas w górach. Popisuje się, opowiada kawały przy kominku, ale okazuje się, że to był tylko sen. Zasypia za kierownicą i w momencie, gdy ruda ściąga przed nim stanik, dwa reflektory nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki walą mu po oczach. Iluzja. Sen, który nigdy nie stanie się rzeczywistością, bo na życie nikt nie pisze scenariusza.

Nasz wkład w Wigilię – to znaczy mój, Bodka, Pawła i Willy’ego z Arkiem – to siedem butelek ginu. Mieszkamy obok sklepu monoplowego The Nest, więc to nie problem. Schodzisz, kupujesz, wypijasz, ha – ileż to roboty! Są tam wszystkie alkohole świata. Nawet spirytus. Któregoś dnia spytałem Hindusa, prowadzącego sklep, czy pił ten zacny trunek.

– Raktyfkiwowany – połamał sobie język. – Nieeee. Too strong!

Kupiłem siedem dżinów, po 0,7 litra każdy. Do tego trzy toniki. O północy przyniosło to spodziewane efekty. W moim przypadku skłonność do zabójczego snu.

Z miłością jest w Londynie tak jak z pracą na pełen etat – deficyt.

W Londynie związki się nie tworzą, w Londynie związki się co najwyżej rozpadają. Dziś, jadąc metrem widziałem parę z Polski. Chyba nie zorientowali się, że jestem Polakiem.

– No i co, myślisz, że ja tu dla przyjemności przyjechałam?! – śmieszna mała dziewczynka z czarnymi oczami wrzeszczała na gościa w szarym swetrze.

– Co? – gość wyglądał, jakby był nieobecny ciałem i duchem.

– Co, co, co… Ciągle tylko pytasz. Czy ty myślisz, że ja mam na wszystko odpowiedź?

– Co?

To jedyne wolne miejsce w metrze, a ja nie chcę tego słuchać. Zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić, jak oni byli szczęśliwi. Musieli być, przecież w innym wypadku nie byłoby ich tutaj razem, nie przeszliby drogi do „tu i teraz”.

Poznali się w małym miasteczku. Taka szkolna para, zawsze razem – wspólne kanapki na przerwach, a po lekcjach chodzenie do dwóch pubów w centrum. Te same studia, te same grupy na seminariach, czasem drobna kłótnia, ale na koniec przytulenie i ten sam zwrot: „najważniejsze, że jesteśmy razem”.

Banały mają to do siebie, że szybko się kończą. Brak kasy, brak pracy. Ona chciała jechać, zawsze była odważna – skakała ze spadochronem, chodziła po poręczy na moście, który łączył dwie strony miasteczka. On zawsze spokojny, chciał zostać. – Może coś się tutaj uda? – pytał jej, ale sam nie wierzył.     Pojechali. Oszczędności stopniały w miesiąc. Chcieli się uczyć i zarabiać, ale na part-time to nie jest możliwe. Ledwie starczało im na czynsz.

Ona zaproponowała to pierwsza: – Może na jakiś czas się rozstaniemy?

On nie wierzył, że można tak myśleć, ale nic nie powiedział. Był zbyt zmęczony. „Może to dobrze” – dumał. Ale potem, w tą samą noc, kochali się, chyba pierwszy raz od miesiąca, przypomnieli sobie, kim są dla siebie. A raczej kim byli. Jedna noc nie uratuje jednak wielu lat chowanych uraz. Niedomówień i kompromisów w momentach, kiedy wcale ich nie chcieliśmy.

Otworzyłem oczy. Na wprost mnie nie było już małej dziewczynki i szarego swetra. Siedziała za to Hinduska, bardzo ładna, z tymi dużymi, brązowymi oczami. Popatrzyłem na nią. Uśmiechnęła się, ale moja twarz wyglądała jak transparent: „Nie, dziękuję”.

Nie wszystko jest tu złe. Lubię Hyde Park, metro i sklep ze starymi płytami na Notting Hill.

W weekendy, kiedy mamy wolne, ja i Paweł jeździmy do centrum. Leżymy na trawie w Hyde Parku, liczymy chmury. Przypominam sobie wtedy czasy, kiedy byłem w podstawówce. Kładliśmy się z kolegami w parku i mówiliśmy, co przypomina nam chmura. Kto tak nie robił? Czasem przespacerujemy się Oxford Street, ale tam nie możemy poszaleć, ciągle gonimy własny ogon.

Najbardziej lubię Notting Hill i sklep ze starymi płytami. Paweł go znalazł. Na moment można od wszystkiego uciec. Grzebać, słuchać, rozmawiać z właścicielem i wreszcie z uśmiechem na ustach opuścić sklep. Na moment można zapomnieć, po co się tutaj jest.

Lubię metro. Najbardziej obserwować ludzi. Wyznawców Islamu, których cały świat boi się  i nienawidzi na zmianę – od 11. września. Z fascynacją obserwuję jak modlą się o ustalonej porze, nawet jeśli ta zastanie ich w podróży z jednego końca miasta na drugi. Poruszają ustami, zastygli w refleksji.

Śmieszny człowieczek z talią kart ćwiczy jakieś triki. Układa w myślach sztuczki. Pewnie wstał rano, zarzucił swój szary płaszcz, a teraz być może jedzie rozegrać najważniejszą partię życia. A może to tylko zwykły komik, który za godzinę ma występ w podstawówce na Fulham Road.
Następny – przyszły scenarzysta. Miał to napisać wczoraj wieczorem, ale znów zasiedział się w pubie na Camden. Nie zdążył i teraz, jadąc metrem, kreśli ostatni poprawki. Pędzi na spotkanie z profesorem, by uzgodnić ostatni poprawki do scenariusza filmowego.

I ja – siedzący pośród nich. Czytam autobiografię George’a Besta. Wtapiam się w tłum, zmęczony, powłóczę nogami. Ale szczęśliwy. Gonię COŚ, razem z nimi. Połykam każde słowo, każdy gest, chłonę jak gąbka i uczę się tego miasta. Zaczynam myśleć w tym języku. I wzruszać się. I śmiać. I krytykować głupotę. Zapominam o wieży Babel, o minionych latach.

Z zakurzonego kufra wyciągam coś nigdy nie używanego – odwagę. Zawsze bałem się wchodzić tam, na jakiś śmieszny strych życia. Bo zawsze ktoś robił to za mnie. Ale to już się nie powtórzy. Pojąłem wiele, ale jedno najważniejsze – nie dostaniesz tego, o co nie prosisz.

Wyciągam ręce.