Posts Tagged ‘Magik’

Sam sobie zrobiłem krzywdę w nadziei, że to najlepsze rozwiązanie, nie idąc na „Jesteś Bogiem” w weekend, w obawie przed dzikimi tłumami tych wszystkich, którzy nagle stali się fanami Paktofoniki. Zacisnąłem zęby. Poniedziałek miał być idealnym dniem na obejrzenie filmu, na który przecież tak długo czekałem. Nie wiem, czy to zbyt cichy dźwięk w kinie, czy ta żałosna para paplająca za moimi plecami teksty: „Aha, to on teraz powiedział to. Aha, to tak to było. Aha, teraz ona z nim zerwie”, sprawiły, że nie miałem jednak idealnego wieczoru. A co o samym filmie? Dobry.

Tak, „Jesteś Bogiem” to jest dobry film i powinno takich powstawać więcej w naszym pięknym kraju. Natomiast nie jest to film wybitny. Być może po tak długim oczekiwaniu spodziewałem się, że będę na zmianę wyrywany z fotela i wbijany w niego z powrotem, ale tak się nie stało. Znokautowała mnie dopiero scena, w której ojciec Magika wszedł do pokoju i zobaczył otwarte okno, a w tle zaczął brzmieć kawałek „Nie ma mnie dla nikogo”. Wtedy pierwszy raz zdrętwiałem.

Wcześnie po prostu dobrze mi się oglądało, co przecież nie jest w sumie złym doznaniem. Nie czułem się jednak oczarowany i uwiedziony przez ten film. W trakcie oglądania zastanawiałem się, jak mocno wpływa na to fakt, iż przeczytałem książkę, na której oparty był scenariusz. Pierwsza zasada brzmi przecież niezmiennie: książka jest zawsze lepsza niż film. Książka daje nam pole do wyobrażeń. I ja, znając losy zespołu Paktofonika, kiedy czytałem książkę, to tak, jakbym obejrzał film. Według własnej wizji.

Wyobraźnia to piękna rzecz, niestety, czasem obrazy, które mignęły nam przed oczami nie mają potem nic wspólnego z rzeczywistością. To trochę tak, jak, nie wiem, ze świętami w dzieciństwie. Można je sobie wyobrażać najpiękniej, jak tylko dziecko potrafi, a na koniec babcia opowiada, że ma za niską rentę, ciotka włączy telewizor z nudnym filmem, a wujek nachla się i zaśnie z gębą w śledziu.

Oczywiście tutaj katastrofy nie ma. Reżyser wprawnie prowadzi nas przez tamten świat – odrapanych balkonów, rozklekotanych autobusów, brudny katowicki dworzec, o którym dobrze powiedział mój kumpel: nie musieli nic zmieniać! Fakt, wygląda jak przed szesnastoma laty. Prowadzi nas przez koncert w czeladzkim M1, pierwszym w Polsce wielkim centrum handlowym, w moim małym mieście, nie wiedziałem nawet, że Czeladź wpisała się na swój sposób w historię Paktofoniki, choć uważam, że to centrum handlowe zepsuło wielu ludziom życie, tak jak na przykład psują kasyna. Stało się bowiem głównym miejscem do spędzania czasu, tak jak w „Szczurach z supermarketu” Kevina Smitha. Głównym miejscem wydawania pieniędzy, nawet tych, których ci ludzie już nie mieli.

Myślę jednak, że choć Pisuk i Dawid chcieli pokazać jakieś tło przemian, ważną część historii i choć chłopcy z „paktu przy dźwiękach głośnika” żyli w tych realiach, tak naprawdę mieli oni w dupie to, czy otwierane są markety. Chcieli robić muzykę rap. Chcieli być popularni, mieć powodzenie u dziewczyn. Chcieli mieć parę złotych na piwo i nabicie lufki. Nie można ich za to potępiać, przeciwnie – niektórym pewnie trudno pojąć, że trójka młokosów nie chciała się uczyć, a pisała teksty dojrzałością przystające raczej do czterdziestolatka, który widział w życiu prawie wszystko.

Obraz jest realistyczny i to jego wielka siła. Obraz, któremu jednak – moim zdaniem – brakuje jakiegoś magicznego pierwiastka. Tego, który sprawia, że o jednych filmach mówimy, iż są wybitne, o innych po prostu dobre. Z „Jesteś Bogiem” tak mam. Czegoś mi w tym filmie zabrakło, ale nie potrafię tego czegoś ulotnego nazwać. Kiedy wezmę pod lupę każdy element tego filmu, to jest on bardzo dobry, ale całość nie jest genialna.

Dużo rzeczy w tym filmie mi się oczywiście podobało i polecam go każdemu, bo jest on absolutnie wart polecenia. Wizja Leszka Dawida jest ciekawa. Surowa, ocierająca się momentami o dokument, chociaż jak wiadomo dokumentem nie jest, a niektórzy twierdzą, że fabuła zawiera jakieś 50 procent prawdziwych zdarzeń. Pisuk wiedział, że nie jest w stanie zgłębić do samego wnętrza tego, co stało się z Magikiem, uważam jednak, że Magik był trochę jak takie poranione zwierzę, a w całym otaczającym go świecie widzi ludzi, którzy chcą go skrzywdzić. I Pisukowi udaje się podejść do niego najbliżej jak tylko się da. To nie dotknięcie, to dobry punkt obserwacyjny. Myślę, że w zbudowaniu portretu Magika nie mogli mu pomóc nawet Rahim i Fokus, bo oni też nie znali Piotra na tyle dobrze. Przed nimi też zamknął się szczelnie w swojej skorupie.

Filmowy Magik, czyli Marcin Kowalczyk, jest bardzo wiarygodny. Na początku, kiedy oglądałem pierwsze materiały wideo z nagrań pierwszych klatek, zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrym pomysłem obsadzenie w roli Rahima i Fokusa ich samych, ale przecież byłby to pomysł głupi. Mają dziś po 16 lat więcej i byłoby to niewiarygodne. Być może dlatego tak pomyślałem, że Eminem, który zagrał samego siebie w „Ósmej Mili” był po prostu genialny.

Widać jednak, że młodzi ludzie, którzy musieli wziąć na swoje barki spory ciężar, udźwignęli go bez zarzutu. Dawid Ogrodnik i Tomasz Schuchardt chyba dojrzewali z każdym dniem bycia na planie i to jest w filmie fajne, że ci goście przeszli choć namiastkę drogi chłopaków z Paktofoniki. Musieli się czegoś nauczyć od zera.

Idźcie na ten film, jeśli ktoś jeszcze nie był. To nie jest film o rapie. To film o przyjaźni, która rodzi się w bólach. O marzeniach, które mogą się spełnić nawet wtedy, gdy wydają się być odległą planetą. Film o tym, że nawet w największym syfie da się zrobić coś wartościowego, że świat wokół nas, chociaż jest cholernie okrutny i przepełniony ludźmi, którzy na każdym kroku mogą nas oszukać, daje nam możliwości. Wystarczy po nie sięgnąć. I że warto żyć nawet w takim świecie, a na dobre rzeczy czasem poczekać chwilę dłużej. Mimo że Magik nie chciał.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czekałem na jakiś film z taką niecierpliwością. Porównałbym to może do oczekiwania na amerykańską wersję „Dziewczyny z tatuażem” wg książki Stiega Larssona. Tym razem chodzi jednak o inne emocje, namacalne, przywracające wspomnienia. Film „Jesteś Bogiem”, który 21 września wejdzie na ekrany kin, wywołuje we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo chcę go obejrzeć, z drugiej zaś – boję się, że wyjdę z kina z poczuciem niedosytu, wszak nawet najlepsze historie można zepsuć. A czasem tych, które napisało życie, nie ma sensu przenosić na ekran.

Kilka lat temu obejrzałem tzw. czytanie performatywne z udziałem kilku znanych aktorów, w Teatrze Studio w Warszawie. Oparte ono było na książce Macieja Pisuka, tej samej, która stała się fundamentem do scenariusza filmowego dla Leszka Dawida. Z czytania wyszedłem zniesmaczony. Aktorstwo (czytanie) było średniej jakości, a najbardziej irytował mnie podskakujący w sztruksowej marynarce Marcin Hycnar, który tak pasował do historii o grupie raperów, jak ja do MMA.

Chociaż Magik był całkiem niezły. Przykuwał uwagę. Widać było, że się przygotował. Chłopak, który go grał (jako jedyny naprawdę grał, reszta czytała z projektora tak bezdusznie, że wstydziłem się, wyobrażając sobie Fokusa czy Rahima oglądających tę żenadę) nazywał się Mateusz Kościukiewicz. Znacie go – zagrał w „Matce Teresie od kotów”, świetnym „Wszystko co kocham”, a ostatnio w „Bez wstydu”. Wtedy jako jedyny przynajmniej był jakiś, chciał nadać „swojemu” Magikowi pierwiastek prawdziwości.

Kiedy potem znajomi dyskutowali o tym czytaniu przy piwie, szybko wyprostowałem im parę spraw – byłem świeżo po przeczytaniu książki Pisuka, wiedziałem, że dla niego jej napisanie to był kawał życia, szczerze go podziwiałem i sądziłem, chyba słusznie, że znajomi błądzą, opierając jakiekolwiek dyskusje na tym czymś dziwacznym, co zobaczyli. Mam nadzieję, że film będzie inny. Że sprosta oczekiwaniom. Fragmenty, jakie widziałem, pozwalają wierzyć, że tak będzie.

Hip-hopem swojego czasu zachłysnęło się wielu moich kolegów. Zaczęli nosić szerokie spodnie i jeździć do katowickiego Mega Clubu, który w latach 90-tych był mekką różnych freaków, bo nie tylko takie grupy, jak Kaliber 44 czy właśnie Paktofonika, rządziły tamtejszą sceną. Były też tzw. czwartki z techno, na które jeździła inna część znajomych. Tamten czas można w skrócie określić tak: amfetamina zaczęła zastępować marihuanę. Paktofonika dobrze to podsumowała w kawałku „W moich kręgach”, jednoznacznie dając do zrozumienia, że na Śląsk Niemcy zrzucili techno:

Pierdolnął ciężki bas!! bas!!
Wszystko pozmieniał
Osoby zwątpiły, nastąpiły wykruszenia
Ucieczka w dragi bez zastanowienia
Cóż, słabe charaktery są nie do ocalenia

Wielu moich kumpli tkwiło w gównie po uszy, bez względu na to, jakiej słuchali muzyki, bowiem to był zawsze wybór między marihuaną a amfetaminą właśnie. Ja zaś spędzałem ten czas na beztroskiej zabawie, którą wtedy nazywało się dyskoteką, a dzisiaj szumnie i dostojnie: clubbingiem. Polski hip-hop nigdy nie wdarł się do tych pomieszczeń, odłamki techno i house, owszem. Byłem po tej drugiej stronie. Irytowała mnie maniera „zawodzenia”, jaką stosował Kaliber, kawałek „Plus i minus” doprowadzał mnie do szału. Gardziłem rapem. Wydawało mi się, że to sztucznie wykreowana moda. Wolałem Love Parade i Mayday – kolorowe, głośne imprezy. Innymi słowy, miałem gdzieś Magika i jego kolegów, chociaż mieszkali przecież parę kilometrów dalej. Wybierałem Pieta Blanka i Jaspę Jonesa. Paula Oakenfolda. Paula van Dyke’a. Nie chciałem się umartwiać poważną retoryką, pragnąłem się bawić. Mieliśmy po siedemnaście, osiemnaście lat.

Płytę „Kinematografia” kupiłem sobie w wieku 25 lat. Często tak mam, że kiedy wszyscy wokół powtarzają: „to jest dobre, musisz posłuchać, musisz spróbować, musisz zobaczyć”, ja się wycofuję. Chowam się. Lubię odkrywać rzeczy sam. Nie jestem zamknięty na polecenie czegoś dobrego, natomiast im bardziej ktoś mi wmawia, że powinienem coś przeczytać lub obejrzeć, tym bardziej mi się odechciewa. Taka natura.

Dojrzałem więc do swojego odbioru hip-hopu i… wywaliło mnie z butów. Zrozumiałem, że straciłem tyle lat na słuchanie jakiegoś dudnienia, jakiegoś sztucznego tworu, bez wartości, o którym następne pokolenia zapomną po sekundzie. Straciłem kilka lekcji poezji ludzi w moim wieku, żyjących tuż obok. W krajobrazie powstających marketów i zamykanych kopalni. Odpłynąłem.

Płyta „Kinematografia” pojechała ze mną na emigrację do Londynu i uwierzcie lub nie, ale fizycznie ją zdarłem. Zajechałem. W moim discmanie kręciła się trzysta, czterysta, pięćset razy? Znałem każde słowo, każdy wers. Była terapią dla mojej duszy, czasem ludzie mówią, że muzyka pozwala im przetrwać coś trudnego i ktoś może to wyśmiać, ale tak właśnie było. Pojąłem, że tych trzech chłopaków daje ludziom nadzieję. Kupiłem ich pakt. Byli ze mną w Synagodze, kiedy czyściłem główną salę przed ich mszą, kiedy przenosiłem meble, kiedy wkuwałem w metrze słówka na test do college’u i kiedy wieczorem paliłem na progu skręconego papierosa, patrząc na zamknięty warsztat samochodowy. Już nigdy później z żadnym zespołem nie potrafiłem tak bardzo się zaprzyjaźnić.

Wiele osób twierdzi, że gdyby Magik się nie zabił, o Paktofonice nigdy nie byłoby tak głośno, ale myślę, że to taka sama prawda, jak to, że Franz Maurer strzelał do Papieża. Byłoby. Powód jest prosty – teksty. Dobry tekst zawsze się obroni, zwłaszcza w gatunku, który na tekście się opiera. Pisałem trochę wyżej o edukacji i teraz przyszło mi do głowy, że gdybyśmy na polskim analizowali teksty Paktofoniki, dowiedzielibyśmy się o otaczającym nas świecie dużo więcej, niż ze szkolnych lektur.

Tam, w Czeladzi, Sosnowcu, Katowicach, Chorzowie i Bytomiu, byliśmy jak oni. Magik, Fokus, Rahim. Mieszkaliśmy w blokach, nasze życie było zaklęte w azbeście. Nasi rodzice mieli te same prace, tak samo niewiele zarabiali, tak samo chcieli nam kupić rzeczy, których nie mogli. Też chcieliśmy uciec – jak Paktofonika. Też mieliśmy „Chwile ulotne”. Ale oni mieli szczęście, bo znaleźli siebie i uciekli w teksty. Wielkie szczęście.

Mój ulubiony kawałek, który zawsze ściska mnie za gardło, to wejście Fokusa w „Nie ma mnie dla nikogo”:

Tak więc witam Cię dniu z poziomu fotela
Z wnętrzy M3
Witam cię, dniu niewdzięczny
Tu po tej drugiej złej stronie tęczy
Witam bez kwiatów naręczy
Bez zastrzeżeń
Dzień, który przede mną piętrzy
Jeszcze większy
Cień nad światem wewnętrznym
Witam, choć z dnia na dzień bardziej niezręczny

 

Miazga.

Dziś mam w swojej kolekcji płyta niemal większość tych najważniejszych w historii polskiego hip-hopu. Dziesięć lat temu, kiedy już przeprowadziłem się do Warszawy, kolega puścił mi „Nie ma skróconych dróg” Grammatika i od razu wiedziałem, że połknę wszystkie teksty Leszka, że w hip-hopie jest tak jak w dziennikarstwie – albo umiesz pisać, albo nie. Eldo miałem przyjemność poznać kilka lat później, podczas wywiadu dla Magazynu Futbol i śmiało mogę powiedzieć, że to jedna z inteligentniejszych osób, z jakimi rozmawiałem. Totalny indywidualista, ale w sprawach piłki nożnej mający do powiedzenia tak samo dużo, jak w swoich kawałkach. Kto wie, może powstanie kiedyś film także o nim?

Na razie czekam, z wielką niecierpliwością, na „Jesteś Bogiem”. „Ósmą Milę” po polsku. Historię chłopaków, którzy „mieli po dwadzieścia lat, przed sobą cały świat (…)”. Szkoda, że jeden z nich nie zobaczy tego filmu.